sobota, 4 czerwca 2016

Islandia, czyli wyspa wulkanicznego spa

ISLANDIA, CZYLI…WYSPA WULKANICZNEGO SPA !



Mimo że post będzie momentami baaardzo zimny i wietrzny, witam Was cieplutko po długiej przerwie spowodowanej głównie maturą. Wiem, że pogodzenie bloga z nauką to kwestia organizacji czasu, ale blog jest dla mnie miłym dodatkiem, do tego co robię w życiu i nie może wziąć góry nad priorytetami. 
A teraz spójrzcie za okno, zamknijcie oczy i przenieście się na wyspę, na której śnieg w maju to norma ! 
Zacznę od tego, że Islandia to kraj europejski i przelot z Warszawy zajmuje jedynie 3 godziny 40 minut. Jedyny minus to zarwana noc, ponieważ wylot to godzina 22.30, a przylot 00.10 czasu lokalnego ( 2 godziny do tyłu). Najlepszą opcją jest więc drzemka w mega niewygodnym fotelu :)






Lotnisko międzynarodowe znajduje się nie w samej stolicy, a w Keflaviku oddalonego od Reykjaviku o około 50km. Keflavik przywitał nas deszczową pogodą i do przesady minimalistyczną zabudową. Stamtąd ruszyliśmy w stronę Złotego Kręgu, którego pierwszym przystankiem był Kerid, czyli powulkaniczny krater sprzed 3 tys.lat wypełniony szmaragdowozielonym jeziorkiem. Pierwszy dzień na Islandii to robienie zdjęć dosłownie wszystkiemu, więc postaram się pokazać Wam to, co dla mnie najciekawsze - włącznie z tradycyjnym islandzkim jogurtem Skyr i tablicami rejestracyjnymi…wybaczcie !









Im dalej od stolicy, tym ruch na drodze mniejszy. W końcu dojeżdżamy do Geysir, czyli obszaru będącego miniaturką Yellowstone. Dlaczego ? Zobaczcie sami !





Udając się na wschód od Geysir, moim oczom ukazuje się coś niesamowitego - najpiękniejszy wodospad, jaki do tej pory widziałam. czyli Gullfoss. Tu zaczęła się dopiero przygoda z wodospadami, bo na swojej islandzkiej liście mam ich około 10. Otoczony surową i dziką przyrodą imponuje dużo bardziej niż serwująca bezwstydny komercjalizm Niagara Falls w Kanadzie.




Nasz ostatni punkt Golden Circle to Thingvellir, czyli ,,równina zgromadzeń’’, na której znajduje się letnia rezydencja premiera Islandii (małe domki widoczne na zdjęciu) oraz miejsce zbierania się średniowiecznego islandzkiego parlamentu. Jeśli chodzi o ciekawostki geologiczne, to Thingvellir jest jednym z kilku miejsc na wyspie, gdzie widać jak stykają się płyty tektoniczne - eurazjatycka i amerykańska, dlatego warto tam zajrzeć. A widoki ? Jak dla mnie rewelacja.





Nocleg w Akranes - na północ od stolicy - dał mi wiele do zrozumienia. Przede wszystkim to, że w życiu nie byłam w brzydszym mieście. Mówię teraz całkiem poważnie…Udało mi się wyhaczyć dwa godne małej uwagi domy i na tym koniec. Podróżowanie to w końcu nie tylko obcowanie z tym co piękne, ale też stykanie się z obrazem,często szarej i przygnębiającej, codzienności mieszkańców wraz z ich otoczeniem. Od tego czasu zaczynam doceniać wyjątkowość polskich miast !




Teraz jedno z miejsc, które zapadły mi najbardziej w pamięci. Hraunfossar, czyli lawowe wodospady oraz Barnafoss, czyli dziecięcy wodospad. Te pierwsze, jak nazwa wskazuje, swą niezwykłość zawdzięczają temu, że wypływają z zastygłej wulkanicznej lawy. Mnie urzekł  przede wszystkim piękny turkusowy kolor wzburzonej wody. Z Barnafoss związana jest natomiast legenda…, ale żeby nie zanudzać pokaże zamiast niej parę fotek ;)








Pokonując 300km na północ dotarłam do Glaumbær, zachowanej w praktycznie idealnym stanie tradycyjnej farmy islandzkiej. Domy, a właściwie domki na wyspie były pierwotnie budowane w całości z kawałków torfu ułożonego w charakterystyczny sposób. Łączył je dach - czyli pokrywająca domy trawa. Z przodu były obite blachą lub drewnem. ‘Odwagą architektoniczną’ nie różnią się zbyt wiele od współczesnych i jakże minimalistycznych domów na Islandii…









I zbliżamy się wielkimi krokami do Husaviku, a po drodze kolejny wodospad, więc bez zbędnych lub niezbędnych opisów przedstawię Wam go na zdjęciach. A ! Zapomniałam dodać, że w tym miejscu po raz pierwszy powitał nas śnieg, więc moja radość - chyba ją widać. Jeśli wybieracie się na tę wulkaniczną wyspę to radzę się również przygotować na prawie codzienne przechodzenie przez rzeki/rzeczki. Swoją drogą…bardzo polubiłam to skakanie po kamieniach i muszę Wam powiedzieć, że jestem w tym całkiem dobra - pomogłam wrócić Panu z Japonii na drugi brzeg ! Mimo przerażenia w oczach i Iphone’a w drżącej ręce wydusił z siebie : ,,I think it’s a little bit crazy!’’ hahaha







Ta dam!!! Wreszcie nadszedł najbardziej wyczekiwany moment wyprawy dookoła Islandii, czyli wieloryby ! Nie, nie jadłam ich. Oglądałam i był to przecudowny widok, którego nigdy nie zapomnę. Rejs po Morzu Grenlandzkim rozpoczął się w Husaviku. To rybackie miasteczko jest pełne zarówno uroku jak i turystów czekających na wypłynięcie w morze. Mam nadzieję, że dojrzycie czarne grzbiety minkie whales na zdjęciach. Oczywiście miałam przyjemność zobaczyć 2 wieloryby w pełnej okazałości, ale te obrazy zostały w moim prywatnym archiwum, czyli w głowie. Łapcie !!












Niezwykły w Islandii jest wciąż zmieniający się krajobraz i wraz z nim pogoda. Przedstawiam więc kilka ujęć z trasy, która okazała się być miejscami bardzo hardcorowa i wymagająca. Zdarzało się też, że po śniadaniu głównym posiłkiem w drodze była czekolada, bo przez 200, a nawet 300km ciągnęła się jedynie groźnie na nas spoglądająca lawowa pustynia…







Znudzonym na tym etapie już podziękuję, a zaciekawionych zabieram w absolutne ‘must-see’ na wyspie, czyli jezioro Myvatn. Oglądanie rozpoczęłam od pseudokraterów - formacji powstających na skutek zalania lawą terenów podmokłych lub zbiorników wodnych. Pogoda zrobiła się ładna, a wiatr rozpędził się do baaardzo przyjemnych 100km/h. Nie wiem, czy wiecie, jak to jest, gdy wiatr wyrywa ci z ręki walizkę. Tak czy inaczej - nie da się go na Islandii uniknąć. Można się za to do niego przyzwyczaić. Po 3 dniach 100km/h nie robiło na mnie większego wrażenia.










Wyjątkowe miejsce przy Myvatn to także groty w pobliżu pól geotermalnych. Małe zejście po skałach i przede mną podziemne szmaragdowe jeziorko. Poczułam się jak w bajce…albo jak w ‘H2O wystarczy kropla’ hahaha.




Warte uwagi jest tzw. ,,czarne miasto’’ Dimmuborgir. Jest to pozostałość po jeziorze lawy. Robi niesamowite wrażenie i budzi grozę surowością krajobrazu.




Pole geotermalne zaskakuje pastelowymi kolorami i dźwiękami.





A Krafla zaskoczyła mnie zimą w pełni. Z miejscem tym wiąże się ciekawa historia, ponieważ w latach 70. XXw. chciano wybudować tu elektrownię, wykorzystującą podziemną energię. Podczas wiercenia natrafiono na komorę kryjącą dużo więcej energii niż się spodziewano i doszło do ogromnej eksplozji. Wielkie maszyny rozrzucone zostały w promieniu kilku kilometrów. Krafla to po prostu wulkan uznany za wygasły.




Ogromnego wysiłku następnego dnia wymagała od nas trasa do najpotężniejszego wodospadu w Europie - Dettifoss i trochę mniejszego Selfoss. 2 kilometry pieszo przez wydeptaną w śniegu ścieżkę może brzmieć banalnie. Ale nie, gdy dochodzi do tego wiatr zwalający z nóg - dosłownie !! Zaliczyłam tu kilka wywrotek i zapadłam się po kolana w śniegu. W sumie…to była najlepsza trasa ! A widok…wart był tego wszystkiego zdecydowanie !! Na zdjęciach - najpierw Selfoss, później Europejski Gigant, no i ja oczywiście :)








Przejechaliśmy 200km na południowy - wschód od Husaviku do Seydisfjördur ( nie łamcie sobie języka ). To stosunkowo duże jak na Islandię miasto (ok.730 mieszkańców) to jedyne miejsce na wyspie, z którego możemy popłynąć promem na Stary Kontynent. Nie miałam okazji zobaczyć tu żadnego morskiego giganta, ale urzekł mnie pastelowoniebieski Kościół i zatoka połyskująca w promieniach słońca. Jedno z najbardziej urokliwych miejsc na wyspie. Unoszący się na ulicy zapach kawy nie dawał spokoju…i dałam się namówić na coś pysznego ! 






Kolejna perełka to Glacier Lagoon. Lodowcową lagunę podziwialiśmy z amfibii. Pierwszy raz miałam okazję płynąć i jechać takim wynalazkiem! Choć w maju jest już znacznie mniej odłamków lodowca dryfujących po krystalicznym jeziorze, to magia tego miejsca nie pozwala się z nim pożegnać. Pobyt i widoki umilają ponadto foki pływające między bryłami lodowca. W Glacier Lagoon czułam się jak na kole podbiegunowym (do którego z Islandii jest zaledwie kilkadziesiąt kilometrów)…było nieziemsko i tym sposobem Grenlandia trafia na moją bucket list !














Po wizycie w Parku Narodowym Skaftafell dojechaliśmy do miejscowości Vik i charakterystycznej dla niej czarnej plaży. Czarny, miły w dotyku piasek, szum oceanu i nic dookoła. Wracamy do samochodu i jedziemy wzdłuż fiordów. W końcu pojawia się znak na najbardziej wyczekiwany punkt widokowy. W tym miejscu poczułam się spełniona..oczywiście jeśli chodzi o Islandię. Na moje szczęście nie był to jeszcze koniec!










 Przedostatni dzień wyprawy nie należał z pewnością do najłatwiejszych. Rozpoczęliśmy od dwóch wodospadów - Skógafoss i Seljalandfoss. Ten drugi można obejść dookoła. Nie uda się uniknąć przemoczenia, jednak warto było się zdecydować, bo schnąc mogłam nasycić oczy pięknym widokiem. Z obwodnicy Islandii, czyli słynnej ‘jedynki’ odbiliśmy trochę w interior, aby podjechać jak najbliżej czynnego wciąż wulkanu Hekla, którego ostatnia erupcja miała miejsce w 2016r. Wulkan otacza niekończąca się jakby pustynia…Droga zlewała się z resztą tego pustkowia i na to wszystko dopadł mnie kryzys. Tak. To się zdarza nawet najlepszym ;) Trasa nie miała końca, dookoła nie było totalnie nic. Na punkcie widokowym na Heklę byliśmy jedynymi chętnymi, a tablica informacyjna pocieszyła mnie informacją o tym, jak się zachować w przypadku erupcji. Widoki niby cudowne, ale byłam zbyt rozdrażniona żeby się nimi napawać…














Całe szczęście, że na koniec tego intensywnego dnia zaplanowaliśmy wizytę w tzw. ikonie Islandii, czyli Blue Lagoon. To raj dla amatorów wody, ciepła, zimna i naturalnych kosmetyków. Gorąca woda morska w Błękitnej Lagunie pochodzi z głębokości ok.2000m. i ma temperaturę ok. 40 stopni. Przyznam szczerze, że po godzinie było mi za gorąco, więc temp. na zewnątrz (ok. 5 stopni) baaardzo szybko mnie schłodziła. Swój piękny kolor woda w lagunie zawdzięcza słońcu. Naturalnie ma ona po prostu mleczną barwę. W cenę pakietu podstawowego (ok. 50 euro) są wliczone również maseczki z alg i peelingi. Absolutne ‘must-be’ na Islandii.



Zwieńczeniem naszych 7-dniowych zmagań z kapryśną pogodą i naturą Islandii była stolica. Reykjavik ma ok.213tys. mieszkańców, czyli 3/4 populacji całej wyspy. Najbardziej charakterystycznym punktem jest tu Harpa, czyli centrum koncertowo-konferencyjne niezwykłe pod względem architektonicznym. Jest zbudowane w całości ze szklanych kostek.. Ciężko to tak naprawdę opisać dlatego zobaczcie wszystko na fotkach. Poza tym, Reykjavik to siedziba parlamentu i prezydenta kraju. Niesamowite wrażenie wywarła na mnie katedra unosząca się jakby na skrzydłach w górę. Stolica oferuje także wiele muzeów, w których wstępy są bezpłatne do 17.00 - udało mi się wejść do muzeum fotografii. W pamięci utkwił mi jednak zapach unoszący się na wszystkich ulicach centrum  Reykjaviku - zapach cynamonowych ciastek przeplatający się z zapachem świeżej ryby. Miasto jest bardzo przyjazne zarówno mieszkańcom, jak i turystom. Zresztą turysta jest niezwykle miło przyjmowany na całej Islandii, a językiem angielskim posługują się absolutnie wszyscy wyspiarze, więc problemów z komunikacją nie ma praktycznie żadnych. 

















Mam nadzieję, że udowodniłam Wam, że Islandia to kolejny kraj, który można zobaczyć na własną rękę. Oczywiście z zachowaniem szczególnej ostrożności. Kiedy turystyka nie była jeszcze tak rozwinięta, zdarzało się tu wiele wypadków z udziałem turystów, więc wybierając tę wulkaniczną wyspę zabierajcie ze sobą przede wszystkim zdrowy rozsądek…i koniecznie zimową kurtkę !! xoxo, TB.












1 komentarz: